czwartek, 6 lutego 2014

Slipping through my fingers [4]

   Nastał grudzień. Dom bez Jean wydawał mi się okropnie pusty. Przerażająco pusty. Cieszyłam się gdy Pansy lub Blaise przyprowadzali do mnie Stellę. Gdyby nie ona, już dawno bym zwariowała. Moja chrześnica była słodkim dzieckiem, ale miała nieco zadziorny charakterek po swojej mamie oraz urocze poczucie humoru po ojcu. Spędzałyśmy ze sobą nierzadko całe dnie. Oglądałyśmy wspólnie bajki, bawiłyśmy się jej lalkami, tańczyłyśmy do jej ulubionych piosenek, a kiedy spała, ja gotowałam obiad i sprzątałam, bo gdy wstawała, szybko zjadała posiłek i ciągnęła mnie na spacer. Uwielbiała lepić bałwany - całe szczęście, że w tym roku nie poskąpiło śniegu. Przed moim domem stało pięć bawełnopodobnych stworów, które Stella z wielkim zapałem przyozdabiała. Używała do tego marchewek, które potajemnie wyciągała mi z lodówki, miotły znalezionej w mojej szopie, choć do tej pory zastanawiam się kiedy tam weszła, starej czapki Jean, która spoczywała w komodzie razem z resztą za małych ubrań, a nawet pomidorów. Dwulatka ubrana w granatową, puchową kurteczkę, białą, wełnianą czapkę z pomponem i tego samego koloru rękawiczki i buciki, skradała się właśnie na dwór.
   - Gdzie idziesz, Stell? - zapytałam stając za nią w korytarzu i łapiąc się pod boki, jak miała w zwyczaju robić Molly Weasley. Dziewczynka odruchowo schowała rączki za siebie.
   - Na dwól ide, śłonećko - Stella podłapała tekst od swojego taty, i do każdego mówi "śłonećko". Uśmiechnęłam się pod nosem widząc jak marszczy nosek i uśmiecha się chytrze, to chyba cecha wszystkich Ślizgonów, niezależnie od powiązań genetycznych. Zauważyłam, że Draco też zawsze tak robił, tak samo jak Pansy, Blaise, Teodor Nott, Dafne Greengrass, a teraz mała Stells.
   - A co tam chowasz? - zapytałam unosząc się na palcach, tak aby zobaczyć co moja rezolutna chrześnica trzyma w rączkach.
   - Bufoly - mała uśmiechnęła się do mnie, ukazując rząd białych ząbków. Nie był to jednak słodki uśmiech, bardziej przypominał szatański uśmieszek. Spojrzałam na nią pytająco, a ona wyciągnęła przed siebie rączki, w których trzymała dorodne, czerwone pomidory.
   - Tinka musi mjeć bufoly - powiedziała i w podskokach pobiegła do drzwi. Szybko opatuliłam się moim płaszczem, a na nogi wciągnęła kalosze, które jako jedyne stały teraz na przedpokoju. Wybiegłam za małym potworkiem i na widok jej poczynań zaśmiałam się. Stella wkładała właśnie warzywa w miejsce biustu jej bałwana. Widok był przekomiczny, gdyż mała dziewczynka stała na wprost niewiele wyższego od niej śnieżnego przyjaciela, a dwa pomidory sterczały u "Tinki" niczym dorodne piersi.
   Byłam szczęśliwa, że pracowałam w domu. Jako projektantka w firmie Pansy, mogłam przebywać w biurze kiedy tylko miałam ochotę, a więc korzystałam ze swoich przywilejów i pracę najczęściej wykonywałam w domu. Mogłam przy tym odciążyć Zabinich, bo ich młoda opiekunka Linda, nie zawsze mogła zostać ze Stellą.
   Zabrałam Stellę do domu i rozebrałam. Dałam jej starte jabłko z marchewką i włączyłam bajkę. Rozłożyła się na kanapie, a miseczkę z deserkiem postawiła na kolanach. Miała na sobie granatowe rajstopki i białą podkoszulkę, w domu było bardzo ciepło, gdyż ciągle dorzucałam drewna do kominka.
   - Obejźiś zie mną baje, śłonećko? - zapytała wkładając jednocześnie łyżkę do buzi. Usiadłam obok niej i muszę przyznać, że wciągnęłam się w "Krainę Lodu". Ocknęłam się dopiero kiedy usłyszałam stukanie w szybę. Zerknęłam na Stellę, a ona usnęła z buźką umorusaną jabłkiem. Postanowiłam sobie, że przeniosę ją do pokoju Jean, kiedy tylko odbiorę pocztę. Ujrzałam dwie sowy - naszą Borgię, i brązowoszarą, która łupała na mnie groźnie oczami. Zabrałam im koperty i poczęstowałam ciasteczkami, a po chwili ptaszyska odleciały zadowolone. Przyjrzałam się kopertom - na jednej rozpoznałam pismo Jean, a druga nosiła na sobie pieczęć Hogwartu, toteż podejrzewałam, że moja córka mogła wpaść w kłopoty. Odłożyłam oba listy na ławę i delikatnie wzięłam na ręce dziecko. Stella poruszała ustami, jakby wciąż ssała smoczka. Położyłam ją na łóżku Jean i okryłam kołdrą. Najciszej jak tylko umiałam wyszłam z pokoju i usiadłam w fotelu, aby wreszcie przeczytać pocztę. Postanowiłam zacząć od listu Jean, by przygotować się psychicznie na to, co czeka mnie w liście od dyrektorki. Rozerwałam kopertę i wyciągnęłam z niej pergamin.

   Mamusiu!
   Wiesz, że Cię kocham? Na pewno wiesz. Dostałam pierwszy szlaban u McGonagall. Nie zrobiłam nic złego, po prostu wyszliśmy z Ami i Jai'em w nocy na błonia, a ta głupia Martina zauważyła nas z okna i nakablowała McGonagall, więc odjęła nam punkty. Trochę się zemściłam na Martinie, tak więc masz szlaban. Profesor Darknesshole się za mną wstawił, więc tylko przez tydzień będę sprzątać jego schowek na eliksiry.
   Napiszę później.
                                                                                                Całuję, Jean.


   
Westchnęłam. Ona na prawdę była podobna do Draco. Zemściła się? Chyba nie chciałam wiedzieć co zrobiła tamtej dziewczynce. Pokręciłam głową. Już wiedziałam czego mogę spodziewać się w drugim liście, lecz muszę przyznać, że jego treść nieco mnie zaskoczyła.


   Szanowna Panno Granger!                                                                             Hogwart, 14.12.2009
   Z ogromną przyjemnością pragnę zawiadomić panią, iż w dn. 20.12.2009r rozpocznie się Zjazd Rodziców, który trwać będzie do 22.12.2009r i zakończy się balem.
   Serdecznie zapraszamy mamę Jean Sophii Granger wraz z osobą towarzyszącą. Zapewniamy nocleg i wyżywienie. Zjazd ten będzie nową tradycją kultywowaną co roku. Liczymy na Pańską obecność.
                                                                             
                                                                        Z wyrazami głębokiego szacunku,
                                                                        Dyrektor Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie
                                                                        Minerwa McGonagall

   

   Odłożyłam listy do szkatułki, w której trzymałam całą swoją korespondencję. Cieszyłam się na wyjazd do Hogwartu, to była szansa na przypomnienie sobie wszystkich tych cudownych chwil spędzonych w zamku. Z drugiej strony, te mury na pewno będą przypominać mi o tym co tam się stało, o wojnie, która odebrała mi jedynego mężczyznę, którego kochałam na prawdę. Zmrużyłam mocno oczy i postanowiłam nie myśleć o tym co złe. Miałam ochotę na kawę, więc nalałam wody do czajnika i wstawiłam go na gaz. Czekając aż woda mi się zagotuje, zadzwoniłam do mojej przyjaciółki.
   - Cześć, masz chwilę? - w słuchawce usłyszałam jak ktoś krzyczy "Gdzie do jasnej cholery są te zasrane projekty?". To musiała być Mandy, najbardziej rozwrzeszczana projektantka w firmie. Choleryczka. Czasami miałam wrażenie, że jest tak głośna i wulgarna, że przyćmiewa to jej talent, który niechybnie posiadała.
   - Jasne. Mamy tu mały kocioł - Pansy zachichotała - Mandy zgubiła projekty do kolekcji na najbliższy pokaz i wyżywa się na wszystkich i wszystkim, nie oszczędzając nawet szklanki z wodą, którą rozbiła o ścianę - moja wyobraźnia podsunęła mi obraz tego co tam się dzieję. W duchu dziękowałam Merlinowi, że mogłam zostać w domu.
   - Masz jakieś plany między dwudziestym, a dwudziestym drugim grudnia? - Pansy westchnęła i dosłownie słyszałam jak przerzuca kartki w swoim terminarzu.
   - Przykro mi skarbie, ale dziewiętnastego mam wyjazd do Barcelony, wracam w Wigilię dopiero. A co?
   - Dostałam zaproszenie na Zjazd Rodziców do Hogwartu. Z osobą towarzyszącą. Jean by się ucieszyła gdybyś pojechała.
   - Ojej, Hermiono.. Strasznie mi przykro. Może poproszę Heather żeby mnie zastąpiła - Pansy się zamyśliła. Wiedziałam, że ten wyjazd jest bardzo ważny, mówiła mi o nim od kilku miesięcy. Nie miałam sumienia jej od tego odrywać.
   - Nie, nie. Daj spokój, Pans. Obie wiemy jak ważny jest ten wyjazd dla naszej firmy. Jedź.
   - Na pewno? - przytaknęłam. Moja przyjaciółka w tym czasie kazała komuś wynosić się z jej gabinetu, nie szczędząc przy tym bluźnierstwo. Długie przebywanie w towarzystwie Mandy miało swoje minusy.
   - Słuchaj, a może Blaise by z tobą pojechał? Wiesz, to zjazd rodziców, a on jest dla Jean jak ojciec. Na pewno ci nie odmówi, a przy tym sprawicie przyjemność mojej chrześnicy - Pansy nagle rozpromieniała.
   - To całkiem niezły pomysł - musiałam przyznać, że to rozwiązanie było sensowne.
   - Miona?
   - Yhym? - dałam znać, że słucham.
   - Wzięlibyście Stellę ze sobą? Linda chciała wyjechać wcześniej na święta do rodziny. Blaise miał się nią zająć na czas mojego wyjazdu...
   - Swojego drugiego dziecka miałabym nie wziąć? - zaśmiałam się do słuchawki, z której rozbrzmiewał śmiech mojej rozmówiczyni.
   - Grzeczna jest?
   - Jak aniołek. Śpi w pokoju Jean, przed chwilą zasnęła oglądając "Krainę Lodu".
   - Super. Dzięki, że się nią opiekujesz. Muszę lecieć, za chwilę ma być dostawa materiałów. Miona, czy wysłałaś nam dziś projekty na dziecięcą kolekcję świąteczną?
   - Tylko partię dziewczęcą i odesłałam wam próbki materiałów, a te które chcę do mojej kolekcji przesłałam już do krawcowej.
   - Świetnie. Postaraj się na jutro skończyć chłopięcą partię, to za dwa dni będziemy mogli wypuścić już całą kolekcję. Do usłyszenia! - rzuciła słuchawką. Nie zdążyłam nawet odłożyć telefonu, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Najszybciej jak umiałam pobiegłam otworzyć, gdyż bałam się że Stella się obudzi. Przeżyłam szok, gdyż za drzwiami stała dwójka znajomych mi mężczyzn.
   - Dzień dobry. Panno Granger, czy możemy wejść? - zapytał ten grubszy, łysiejący mężczyzna. Skinęłam głową i przepuściłam ich w drzwiach. Zaprowadziłam gości do salonu, gdzie usiedli na kanapie.
   - Chyba mamy postęp w śledztwie. Może pani usiądzie? - tym razem odezwał się ten rudy w tweedowym garniturze.
   - A może napiją się panowie kawy? Właśnie wstawiłam wodę. Panie Greene? Panie Rutz? - zapytałam, czując jak pocą mi się dłonie. Obaj chętnie przystali na moją propozycję. Po chwili przyniosłam na tacy trzy kubki czarnego, parującego napoju. Rozdałam kawę i łapiąc w rękę swój kubek, usiadłam sztywno w fotelu. Patrzyłam na nich zniecierpliwiona, zagryzając wargi do krwi. Czułam w ustach metaliczny smak, który szybko zapiłam kawą. Jeden z nich, ten gruby i łysiejący, pan Greene, rozpiął marynarkę i zamieszał kawę. Upił porządny łyk napoju i spojrzał na mnie, cmokając.
   - Panno Granger, chyba coś znaleźliśmy... - omal nie zadławiłam się kawą. Czułam jak wszystkie mięśnie napinają się pod moją skórą. Nie musiałam patrzeć, by widzieć, że mam gęsią skórkę. Przymknęłam oczy w oczekiwaniu na dalsze słowa.
   - Odkryliśmy zbiorowy grobowiec z czasów II Bitwy o Hogwart. Jest w nim ponad trzydzieści ciał poległych podczas walki, w tym aż trzy pasujące do rysopisu pana Malfoy'a - dodał Rutz. Mój oddech przyspieszył i wcale już nie przeszkadzało mi, że kubek parzy mnie w nogę, na której go postawiłam.
   - Przeprowadzamy właśnie analizę genetyczną, aby ustalić czy któreś z ciał należy do pani narzeczonego. Mamy podstawy sądzić, że jeden z głównych typów to pan Malfoy - Greene chrząknął i po raz kolejny zamoczył usta w kawie. Patrzyłam na niego wyczekująco, ale on zdawał się nie chcieć kontynuować. Odezwał się Rutz, który strasznie mnie irytował. Nie wiedziałam tylko, czy to jego osoba tak na mnie działa, czy to, że co chwila tarł dłonią nos.
   - Obok jednego z ciał znaleźliśmy list, bardzo enigmatycznie zaadresowany. "Do mojej ukochanej". Nic więcej, żadnego imienia, nazwiska czy chociażby inicjałów. Na kopertę został rzucony czar, że tylko prawdziwy adresat będzie w stanie otworzyć list.
   - Proszę mi dać ten list! Jeśli to rzeczywiście Draco... To nie będziemy musieli czekać na wyniki ekspertyzy - mój głos zadrżał chociaż starałam się zabrzmieć normalnie. Z głośnym trzaskiem odstawiłam kubek na ławę. Na mojej nodze widniała czerwona, okrągła pręga - ślad po oparzeniu, które sama sobie przed chwilą zrobiłam. Nawet nie czułam bólu, tylko dziwne mrowienie we wszystkich częściach ciała.
   - Przykro mi, to niemożliwe. Ten list jest dowodem rzeczowym w sprawie, więc do potwierdzenia tożsamości ciała, nie może opuścić Ministerstwa - zrezygnowana oparłam się o oparcie.
   - Jakie są szanse, że któreś z tych ciał to Draco?
   - Duże - Rutz jak zwykle potarł nos, a jego odpowiedź zabrzmiała dla mnie trochę olewczo.
   - Frederic, myślę, że panna Granger nie zadowoli się taką odpowiedzią - w duchu przyznałam Greene'owi rację. - Moim zdaniem szanse mogą nawet sięgać dziewięćdziesięciu procent. Zawsze musimy zostawić pozostałe dziesięć na wszelkie ewentualności, aczkolwiek jak dla mnie... Czy wszystko w porządku? - zapytał, a ja nie otwierając oczu przytaknęłam. Czy byłam gotowa pochować Draco? Nie, ale chyba nigdy bym nie była. Do tej pory żyłam nadzieją, że któregoś dnia wejdzie do domu, krzyknie "Kochanie, wróciłem!", a potem będziemy żyć jak prawdziwa rodzina. Że Jean będzie miała ojca. Prawdziwego. To właśnie dlatego nigdy nie zdecydowałam się na kolejny związek, by na wszelki wypadek mieć możliwość stworzyć córeczce prawdziwą rodzinę. A teraz? Teraz musiałam powoli dopuścić do siebie myśl, że on nie przeżył wojny, że poległ z wieloma innymi, że nie spotkał go inny los niż Weasley'a. Może to i lepiej? Czekałam jedenaście lat, aż wreszcie zrozumiałam, że póki nie pozwolę mu odejść, jego duch zawsze będzie przy mnie, niezależnie od sytuacji. Właśnie w tamtej chwili postanowiłam, że gdy wrócę z moją córką do domu, pozna wreszcie swojego ojca, oraz historię naszej miłości. Mała cząstka mojej duszy wciąż łapała się tych dziesięciu procent nadziei, że to nie on, ale poza tym doskonale zdawałam sobie sprawę, że to właśnie ten czas. Czas pożegnania z przeszłością i pochowania mojego ukochanego. Upił łyk kawy, pragnąc odrzucić od siebie wszystkie te myśli, ale ona wydała mi się zimna i dziwnie niedobra. A jeszcze przed chwilą mnie oparzyła - jak na zawołanie obrysowałam palcem wciąż czerwony ślad na udzie. Popatrzyłam na detektywów, których wynajęłam kilka lat temu; to zadziwiające, przez tyle lat nie udało im się nic znaleźć.
   - Sprawdźcie to. Jeśli to Draco... Wreszcie będę mogła go pożegnać i godnie pochować - mężczyźni wstali z miejsca i podeszli do drzwi wyjściowych.
   - Panno Granger, zrobimy wszystko co w naszej mocy, jednak musimy panią prosić o cierpliwość. Do widzenia - kiedy wyszli osunęłam się po drzwiach w dół. Podciągnęłam kolana pod brodę i złapałam się za głowę. Miałam ochotę płakać, ale łzy nie chciały lecieć. Usłyszałam cieniutki głosik:
   - Śłonećko? - spojrzałam w górę. Na szczycie schodów stała Stella, włosy miała w nieładzie, a pod pachą trzymała swoją pluszową żyrafę. Drobną rączką przetarła oczka. Już wiedziałam co muszę zrobić.


   Trzymając mocno rączkę Stelli przedzierałam się przez zatłoczoną ulicę Pokątną. Mała co chwile zachwycała się świątecznymi witrynami sklepów. Kilka razy próbowała mi się wyrwać i pobiec w sobie tylko znanym kierunku, ale pilnowałam jej nieustannie. Pamiętam jak w podobnych okolicznościach, osiem lat temu, moja trzyletnia wówczas Jean, wyrwała mi się z rąk i pobiegła przed siebie. Okres przedświąteczny to chyba najgorszy okres w roku. Ulica Pokątna, zawsze w tym czasie jest dużo bardziej zatłoczona. Nie byłam w stanie dojrzeć mojej córki, więc spanikowana, na oślep przedzierałam się przez tłum. Znalazłam ją dopiero po piętnastu minutach, siedziała na krawężniku przy lodziarni Floriana Fortesque i głaskała kota. Kiedy ją zobaczyłam poczułam taką ulgę, jakiej nie zaznałam nigdy wcześniej, nawet gdy wygraliśmy wojnę. Jean spojrzała wtedy na mnie swoimi szarymi, jak ten kot u jej boku oczami, i spytała:
   - Tia nie ma domku. Weźmiemy ją, mamusiu? Plosie! - nie mogłam się nie zgodzić, zwłaszcza, że Tia zamruczała uroczo i otarła się o moje nogi. Jean klasnęła wtedy w dłonie i podskoczyła ze szczęścia, a jej długie blond włosy, wystające spod brązowej czapeczki, zafalowały na wietrze. Tia do tej pory jest członkiem naszej rodziny, choć nieco bardziej indywidualnym. W sumie spokojnie można ją nazwać nomadą, gdyż chodzi swoimi ścieżkami, a do domu wraca raz na jakiś czas. Szybko otrząsnęłam się ze wspomnień, ponieważ Stella kolejny raz usiłowała mi się wyrwać.
   - Gdzie cię tak ciągnie, perełko? - zapytałam ze śmiechem, a z moich ust wydobyła się para.
   - Kotecek! - krzyknęła dziewczynka, a ja podążyłam wzrokiem za jej paluszkiem w białej rękawiczce. Obok tej samej lodziarni co osiem lat temu, leżał zwinięty w kłębek rudy kot. Westchnęłam. Czyżby historia chciała się powtórzyć. Stella pobiegła do zwierzątka, ciągnąc mnie za rękę. Usiadła na krawężniku i położyła sobie kota na kolanach, głaszcząc przy tym uradowane zwierzę. Usiadłam obok niej.
   - Chodź kochanie, miałyśmy coś załatwić, pamiętasz?
   - A kotecek?
   - Musi zostać - pogłaskałam kota po główce.
   - A jak zamalznie?
   - Ma futerko - Stella nie wydawała się przekonana, lecz po chwili usłyszałyśmy donośny krzyk:
   - Mamo, mamo! Tam jest Nona! Zobacz, znalazła się! - na oko siedmioletnia dziewczynka podbiegła do nas i ukucnęła przed Stellą.
   - To mój kotek, wiesz? Ma na imię Nona - powiedziała głaszcząc zwierzę pod brodą. Kotka zamruczała. Widziałam w oczach mojej chrześnicy wielki smutek. Po chwili dołączyła do nas mama dziewczynki, która próbowała zabrać Stelli kota z rąk.
   - Emily! Tak nie wolno! Pozwól dziewczynce pobawić się z Noną. Dzień dobry - zwróciła się do mnie. Odpowiedziałam na jej przywitanie.
   - Skarbie, oddaj dziewczynce kotka - Stella spojrzała na mnie swoimi wielkimi, orzechowymi oczami, w których czaiły się łzy. Oddała Emily zwierzątko i wstała z krawężnika, czule patrząc na kotkę:
   - Slicny kotecek... - teraz spojrzała z nienawiścią na właścicielkę - ale bzydka dziewcynka!
   - Stella! - krzyknęłam przerażona, ale mama Emily zaśmiała się. Przeprosiłam za zachowanie chrześnicy i szybko się ulotniłam, tym razem biorąc Stells na ręce.
   Do celu dotarłam po krótkiej chwili marszu. Byłam zmęczona i spocona, bo chodzenie z dzieckiem na ręku jest nieco trudniejsze, niż spacer z dzieckiem za rękę. Spojrzałam na szyld sklepu: "WizzMal", który mienił się piękną barwą szmaragdu. Pchnęłam drzwi i weszłam do środka. Dzwoneczki zawieszone przy drzwiach dały właścicielce znać, że ma gości. Postawiłam Stellę na podłodze, zdjęłam jej czapkę i rozsunęłam kurteczkę.
   - W czym mogę pani służyć? - usłyszałam melodyjny głos. Przełknęłam głośno ślinę i spojrzałam na blondwłosą kobietę.
   - Dzień dobry, pani Malfoy.
   - Panna Granger?! Och! - nie udawała opanowanej. Wojna zmieniła każdego, nawet ją - zimną, dystyngowaną, opanowaną Narcyzę Malfoy. Teraz stała przede mną wciąż piękna, lecz pogodna i nieco zbita z pantałyku starsza pani.
   - Przepraszam, czy ma pani chwilę? - przytaknęła skinieniem głowy. Stella pociągnęła mnie za rękaw.
   - Mogę się pobafić? No ziobać, sią źabafki - spojrzałam w lewo, gdzie pod ścianą stał zielony stoliczek z trzema krzesełkami dla dzieci, a na nim leżały kredki i kartki. Obok stała skrzynka z różnymi zabawkami. Pozwoliłam Stelli usiąść przy stoliku.
   - To pani córeczka? - zapytała łagodnie Narcyza.
   - Nie. To moja chrześnica. Stella Zabini, córka Blaise i Pansy - odpowiedziałam.
   - Och! A więc Blaise doczekał dziecka. To cudowne. Piękna dziewczynka. Trochę podobna do pani, dlatego się zmyliłam. Taka szkoda, że nie utrzymujemy już z Zabinimi kontaktów - kobieta wyraźnie posmutniała. Zrobiło mi się jej żal - musiała być na prawdę samotna. Lucjusz siedział w Azkabanie, a jej syn zaginął... Zginął. Spuściłam wzrok, niemal czując strach.
   - Może herbatki? Mam taką pyszną o smaku dyni i wanilii.
   - Chętnie.
   Chwilę później kobieta podała mi parujący napój w eleganckiej, porcelanowej filiżance. Ręką wskazała stylową kanapę, na której obie usiadłyśmy.
   - Pani Malfoy, właściwie nie wiem co mam pani powiedzieć - zarumieniłam się.
   - Przyszła pani do mnie z czymś konkretnym, panno Granger. Widzę to po pani oczach. Proszę mówić, śmiało - postanowiłam zagrać w otwarte karty. Z torebki wyciągnęłam fotografię i podałam kobiecie.
   - To moja córka. Jean Sophia Granger. Ma jedenaście lat, jest właśnie w Hogwarcie. Dostała się do Slytherinu... jak jej ojciec - spojrzałam na nią wymownie. Przygryzła wargi, a w jej oczach błądziły łzy. Palcem przejechała po drobnej buźce na fotografii. Nie musiałam nic dodawać, wiedziałam, że zrozumiała.
   - Jest bardzo podobna do Draco - wierzchem dłoni starła spływającą po jej policzku łzę.
   - Czy możemy sobie mówić po imieniu? Jestem Narcyza - wyciągnęła dłoń, nie mogłam jej odmówić. Uścisnęłam jej rękę i łamiącym się głosem podałam swoje imię.
   - Hermiono... dlaczego dopiero teraz?
   Powiedziałam jej prawdę - że się bałam. Przyjaciele okazali się wrogami, a wrogowie przyjaciółmi. Nie wiedziałam co myśleć. Dopiero dziś, po wizycie detektywów i wiadomości jaką mi przynieśli, wiedziałam co muszę zrobić. A ona zrozumiała. Przytuliła mnie i podziękowała, że przyszłam. Poprosiła o umożliwienie kontaktu z wnuczką, czego absolutnie nie mogłam i nie chciałam jej zabronić. A potem razem opłakiwałyśmy Draco, dopóki Stella nie wdrapała się na moje kolana i nie odezwała się swoim uroczym, słodkim głosikiem:
   - Chciem kulciaka.